Prawdopodobnie większość z nas wychowywana jest na ludzi empatycznych i współczujących. Przyjmujemy to bez zastanowienia – współczucie to podstawa wielu religii i „szkół” duchowego rozwoju. Na potęgę trąbią też psycholodzy – że jesteśmy za mało empatyczni, że bez empatii nie ma relacji…

Moją uwagę zwróciło ostatnio ciekawe przemyślenie… Jak wiesz (być może) jestem terapeutą i coachem. Dzięki temu mam wyjątkowy wgląd w genezę wielu problemów i niepowodzeń ludzi. Podczas rozmów z klientami zauważyłem ciekawe zjawisko. Otóż większość z nas kojarzy empatię i współczucie tylko z emocjami i doświadczeniami negatywnymi.

Coś mi zaczęło w głowie świtać, że jesteśmy robieni w balona…

Po podpowiedź udałem się do Wikipedii i od razu ją uzyskałem – „Empatia (gr. empátheia „cierpienie”)…”. I drugi termin – „Współczucie – stan emocjonalny, w którym jeden człowiek solidaryzuje się z inną osobą, współodczuwa. Może mieć to związek z przeżywanym przez nią cierpieniem czy wyrażaniem głębokiego ubolewania, okazywanego komuś nieszczęśliwemu.”.

I tu moje pytanie – dlaczego nie jesteśmy (lub prawie nie jesteśmy) uczeni współodczuwania z ludźmi szczęśliwymi?

Zamiast tego programowani jesteśmy na zazdrość. „Bogaty, bo złodziej!”. „Aaa… na pewno mu się noga kiedyś podwinie!”. Gdy jestem na mieście lub jeżdżę komunikacją i się szeroko uśmiecham nieraz widzę negatywne reakcje ludzi. Dialogi wewnętrzne w stylu „Jakiś głupi, bo się śmieje”. Czasem ludzie dosłownie zwracają mi uwagę! Na studiach z nudów nauczyłem swój dialog wewnętrzny opowiadać mi dowcipy lub w śmieszny sposób komentować rzeczywistość. Skutkuje to tym, że czasem po prostu parskam śmiechem, wydawałoby się bez powodu. Co najczęściej słyszałem w takich sytuacjach? „Co się pan tak śmieje, tu płakać trzeba!”. Znasz to? 🙂

Niedawno, gdy jechałem metrem, wsiadła do niego grupa rozchichotanych nastolatków. Kilkoro młodych ludzi rozmawiało o czymś, ciesząc się przy tym i raz po raz rechocząc ze śmiechu. Uwielbiam obserwować reakcje ludzi w takich momentach. Sam wchodzę w taką pozytywną energię, przypominam sobie podobne spotkania ze znajomymi, wchodzę w podobne emocje, bo je uwielbiam.

Tym razem jednak mój wzrok spotkał się ze wzrokiem starszej pani, siedzącej naprzeciwko. „Widzi pan? Jaka ta dzisiejsza młodzież głośna i chamska? Ja nie wiem jak tak można…”. Aż chciałem spytać „Czy pani im zazdrości?”. Ale wiem, że wywołałoby to tylko niepotrzebny konflikt. Dziwną kulturę zbudowaliśmy, skoro odrzucamy z naszej grupy ludzi, którzy się cieszą, a im bardziej ktoś ma pod górkę, tym bardziej się z nim identyfikujemy…

Empatia, rozumiana jako współodczuwanie cierpienia, „łączenie się z kimś w bólu” prowadzi wielu ludzi do wypalenia zawodowego. Lekarze, terapeuci, weterynarze, ratownicy i wielu innych, którzy nie potrafią opanować nadmiernej empatii kończą zazwyczaj kiepsko.

Ludzie myślą, że jako terapeuta muszę być empatyczny, wykazywać się zrozumieniem i wchodzić w negatywne emocje, gdy wchodzi w nie osoba, z którą pracuję. Nic bardziej mylnego! Pracowałem z ofiarami gwałtów, wypadków w których zginęli ludzie. Z żołnierzami, którzy widzieli masowe egzekucje albo śmierć przyjaciela. Z dziećmi nad którymi znęcali się rodzice w sposób, którego nie byłem sobie nawet w stanie wyobrazić. Gdybym w tych momentach był emocjonalnie empatyczny, nie dość, że byłbym wrakiem człowieka, to w dodatku nikomu bym nie pomógł.

Do tego dochodzi inne zjawisko – im mocniej wykazujemy się empatią dla osoby cierpiącej, tym bardziej chcemy „dokopać” sprawcy jej cierpienia. Najbardziej empatyczne osoby to propagatorzy najokrutniejszych odwetów! Wystarczy zerknąć na pierwsze lepsze zdjęcie udręczonego zwierzęcia, wrzucone do Internetu. Od razu pojawiają się hasła: „Ja bym winowajcę powiesił za jaja!” czy „Zabić gnoja!”.

Sporą rolę w uczeniu nas nawykowego współodczuwania negatywnych emocji odgrywa kościół. Właściwie cała jego filozofia krąży wokół cierpienia, żalu i poczucia winy. Jesteś szczęśliwy? To znaczy, że coś z tobą jest nie tak…

Zrobiłem prosty eksperyment. Zwróciłem się do swojego umysłu: „Od dziś robimy empatię z ludźmi szczęśliwymi i uśmiechniętymi. Współodczuwamy z ludźmi zadowolonymi, pełnymi energii. Uruchamiamy neurony lustrzane kiedy ktoś osiąga sukces albo mówi o swojej pasji”.

I wiesz co się stało?

Żyje mi się po prostu lepiej. „Kopiuję” od ludzi których widzę pożądane stany emocjonalne. Współczuję z nimi ich sukcesy, pasje, radość i zadowolenie. Wyobrażam sobie jak by to było, gdybym ja się tak czuł i tego doświadczał. Działa to świetnie i na mnie i na nich.

W temacie artykułu zadałem pytanie: „Empatia czy uzależnienie?”. Uważam, że automatyczne wchodzenie w negatywne emocje innych ludzi nie jest niczym pozytywnym. Jest uzależnieniem od cierpienia, automatyczną reaktywnością. Często utwierdza to naszych rozmówców w negatywnych emocjach. Oczywiście – zależnie od sytuacji warto czasem przytulić, powiedzieć „Rozumiem…”. Ale kisić się w smutku zamiast zrobić coś, żeby druga osoba poczuła się lepiej i zobaczyła „światełko w tunelu”?

Tak często słyszę od ludzi, że łatwiej im jest wchodzić w emocje negatywne niż pozytywne, że negatywne emocje są dla nich bardziej znane i naturalne. A czy ktoś te osoby nauczył współodczuwania z ludźmi, którzy się cieszą i uśmiechają? Raczej nie, bo w naszej kulturze współczuje się komuś a nie z kimś. I współczuje się raczej smutek i cierpienie niż radość i szczęście.

Może najwyższy czas to zmienić?

Może w ten sposób pozytywne samopoczucie roznosiłoby się jak wirus? Taki pozytywny wirus. 🙂

Więc co Ty na to? Odzyskujemy pełne spektrum empatii?

To do dzieła! Kierunek współczucia – POZYTYW! 🙂